wtorek, 3 maja 2011

Czy powinniśmy się czuć bezpieczniej?

     Usama bin Laden nie żyje! Spełnił się "american dream" o śmierci najniebezpieczniejszego terrorysty na świecie. Tysiące Amerykanów wyszło na ulice całego państwa, by świętować zamordowanie odpowiedzialnego za wydarzenia z 11 września 2001 roku. Informacja ta obiegła cały świat i wszyscy się ucieszyli, chwalili jednostki specjalne oraz wiwatowali na cześć Obamy, jednak ja mam jedno ale...
     Nie rozumiem skąd we władzach amerykańskich taka duma. Ludzie, przecież wy 10 lat szukaliście jednego człowieka, który przez niemal dekadę był zawsze o krok przed wami. Powiem więcej, Bin Laden bawił się władzami amerykańskimi na początku, co chwila wysyłając im nagrania z jego przemówieniami i zachętami do świętej wojny. Pamiętam też, jak poszła w świat plotka o rzekomym zabójstwie Usamy, a następnego dnia przywódca Al-Kaidy pojawił się w Al-Jazeerze jeżdżąc dumnie na koniu w otoczeniu swoich najbliższych współpracowników. Innym jeszcze razem Usama "podesłał' Amerykanom swojego sobowtóra, który też narobił zamieszania w głowach Amerykanów i ostatecznie ich ośmieszył. Takich zaczepek oraz pokazywania słabości zarówno wywiadu, jak i służb specjalnych, saudyjski milioner pokazał nieraz. Ta zabawa w "kotka i myszkę" szybko się znudziła terroryście, postanowił więc, że zniknie sobie na długie lata, choć jego organizacja została i kilkukrotnie dawała o sobie znać (dla Europy szczególnie dramatyczne były zamachy w Madrycie w 2004 roku i Londynie w 2005).
     Po ogłoszeniu śmierci Bin Ladena, w licznych wystąpieniach, przywódcy i decydenci cieszyli się wykrzykując, że "świat jest teraz bezpieczniejszy" (cyt. za Bogdan Borusewicz). O tym, czy to prawda dowiemy się w najbliższym czasie. Fakt, że został zabity terrorysta, który na dobrą sprawę od kilku lat był tylko złym wspomnieniem, wcale mnie przekonuje, że jestem bezpieczniejszy, tym bardziej, że zamordowanie go odbyło się tyle lat po jego zbrodniczej działalności. Jak dla mnie, to jeszcze bardziej podkreśla słabość wszystkich odpowiedzialnych za bezpieczeństwo świata instytucji. Terrorysta podobno od 8 miesięcy spokojnie mieszkał sobie w rezydencji wartej ponad 1mln dol, na przedmieściach stolicy Pakistanu. Służby specjalne o tym wiedziały, miały mnóstwo czasu na przeprowadzenie akcji w sposób perfekcyjny. Po co zabijać Bin Ladena - szefa rzekomo najgroźniejszej organizacji terrorystycznej, skoro można było go złapać i wydusić wszelkie informacje na temat Al-Kaidy, np. planów, majątku, ludzi, broni itp. Przecież jeszcze niedawno świat obiegła informacja, że jacyś fundamentaliści mają w Europie brudną bombę. Może Usama wiedziałby coś na ten temat? Teraz się tego nie dowiemy. Podczas akcji służb specjalnych, zginął również syn terrorysty, dwóch kurierów i kobieta, którą zbrodniarze użyli jako żywej tarczy, a przy tym podobno została strącona jedna z maszyn Amerykanów. Jak dla mnie to taka akcja wcale nie wygląda na spektakularną i perfekcyjną.
      Czy Al-Kaida faktycznie straciła swoją forpocztę? O tym przekonamy się w najbliższych dniach. Bo z jednej strony dokonano zemsty na człowieku, który wymordował w 2001 roku 3000 ludzi, ale czy jego pozycja w organizacji wczoraj była taka sama jak 10 lat temu? Możliwe, tak samo jak to, że Bin Laden może już mieć swojego następcę, który już czeka, by pokazać kto tu rządzi.

poniedziałek, 2 maja 2011

Santo subito

fot. AFP
To, co dla wielu było faktem oczywistym i niezaprzeczalnym od momentu śmierci Jana Pawła II, wczoraj, 1 maja, formalnie potwierdził, z nieukrywaną radością, następca św. Piotra, Benedykt XVI - nasz papież jest błogosławionym! W trybie nadzwyczajnym udało się przeprowadzić proces beatyfikacyjny, który nigdy wcześniej w takim tempie przeprowadzony nie był, nigdy wcześniej bezpośredni następca Stolicy Apostolskiej nie wyniósł swego poprzednika na ołtarze, nigdy wcześniej nie nastąpił tak szybko cud- uzdrowienie francuskiej zakonnicy Marie Simon-Pierre z choroby Parkinsona,  kościelna machina Watykanu nigdy wcześniej nie zadziałała szybko i sprawnie jak w tym przypadku. Już w samych tych wydarzeniach widać jakiś "palec Boży", który czuwał nad tym, by proces beatyfikacyjny przebiegł w takim tempie, co powinno dać do myślenia wszystkim "niedowiarkom".
      Dla mnie szczególnie wymownym dowodem na świętość "naszego papieża" jest właśnie cud uzdrowienia. To jest coś niesamowitego, że z dnia na dzień kobieta wyzdrowiała z choroby, na którą się umiera, która jest nieuleczalna. Szczególnie wymowny jest fakt, że uzdrowiona została siostra z Francji- kraju, w którym coraz bardziej potęgowana jest laicyzacja życia. Papież zawsze wyrażał swoje zmartwienia widząc degradacje wiary w jakimkolwiek państwa, jednak narody europejskie uważał za szczególnie odpowiedzialne w niesieniu misji ewangelizacji. Jan Paweł II głośno mówił, że nie ma Europy bez jej chrześcijańskich korzeni, że nie można o tym zapominać, ani się od tego oderwać. Innym wymownym wydarzeniem jest to, że właśnie z choroby Parkinsona została uzdrowiona siostra Simon-Pierre, a więc choroby, na którą cierpiał sam Jan Paweł II. To tak, jakby tam na górze chcieli byśmy nie mieli żadnych wątpliwości jakiemu wstawiennictwu przypisać cud. Oczywiście są takie głosy, że cała ta beatyfikacja to czarodziejskie obrzędy, że cudu nie było, a Jan Paweł II to "zdziecinniały staruszek, próżny, lubiący wiwaty" - jak określiła Kazimiera Szczuka w programie Moniki Olejnik "7 dzień tygodnia". No ale co można zrobić w tej sytuacji... pierwsza polska czołowa feministka, nawet jakby się ocean przed nią otworzył powiedziałaby, że to halny mocniej zawiał.

     W przeciągu jednego weekendu mieliśmy dwie gigantyczne uroczystości - ślub Kate i Williama i wczorajsza beatyfikacja. Wydarzenia te, z jednej strony były podobne do siebie, bardzo medialne, zgromadziły miliony ludzi przed telewizorami na całym świecie i tysiące na miejscu (ok 1,5 miliona brało udział we wczorajszych uroczystościach), jednak z drugiej strony zupełnie inne. Słysząc słowa beatyfikacji, oraz kazania obecnego papieża można było się autentycznie wzruszyć. Przeżyć tę uroczystość indywidualnie i jeszcze raz poczuć tę atmosferę radości, że mamy "swojego człowieka" w niebie. W Anglii widziałem splendor, kicz, komercje, w Rzymie prawdziwą radość, wzruszenie i szczęście. To czego zabrakło mi w piątek, dostałem, aż do syta, w niedzielę. I jak tu nie mówić, że w naturze nic nie ginie?